Pokazać nowe miejsce i nauczyć się kilku nowych śląskich wyrazów – to chcemy osiągnąć zawsze, gdy publikujemy tekst na blogu. A jako że do zrozumienia kolejnych postów o Maroku potrzebujecie kilku informacji o tym afrykańskim państwie, to dziś prezentujemy Wam wpis w stylu „od A do Z”. Chodźcie, część pierwsza czeka!
A i pamiętajcie, że niniejszy tekst jest wynikiem tłumaczenia wpisu po śląsku, stąd np. „targowanie” pod literką „C” (od: cychtowanie) i „pomarańcze” pod „A” (apluziny). 😉
A: argan, amlou i… pomarańcze (ŚL: argan, amlou i apluziny)
Argan jest bardzo istotnym elementem gospodarki Maroka. Drzewa arganowe rosną tylko i wyłącznie na południowym wschodzie tego kraju. Nie znajdziecie ich nigdzie więcej na całym świecie! Dlatego nie przez przypadek olej arganowy nazywany jest tam „płynnym złotem”. Do produkcji litru tego eliksiru potrzeba około 30 kilogramów owoców i 8 godzin pracy jednej kobiety.
Z wyciśniętych ziarenek arganu zostaje swego rodzaju krem. Po wymieszaniu go z miodem i migdałami otrzymamy amlou. Berberyjską pastę o smaku zbliżonym do masła orzechowego, lecz o rzadszej konsystencji. Można moczyć w niej chleb lub wyjadać łyżeczką prosto ze słoika. Przysmak kosztowny, ale i zdrowy, i pyszny.
Sok pomarańczowy nigdzie nie smakuje tak, jak w Maroku. Trzeba tylko przypilnować gagatka, który ten sok przygotowuje, aby nie dolewał do niego wody. Na Jemaa El Fna piliśmy najlepsze. Za szklankę świeżo wyciśniętego na naszych oczach napoju płaciliśmy 4DH, a więc około 1.6zł. A i gratis możecie poczuć się tam jak najatrakcyjniejsza dziewczyna na dyskotece – na placu znajduje się około czterdziestu stoisk z sokami i z każdego z nich usłyszycie wołanie i zaproszenia.
B: Berber, balak i bieda
Berberzy to rdzenna ludność Afryki Północnej. Dumni ze swojego pochodzenia, na każdym kroku zaznaczają, że nie są Arabami. Mają swój język i swoje tradycje, a przy sklepach umieszczają jasną informację: „berber house, berber handcraft”. Chyba mamy z nimi co nieco wspólnego, hm?
„Balak, balak!” oznacza mniej więcej tyle, co kopalniane „spie…!” „uciekać!”. Wołają tak wszyscy ci, którzy prowadzą załadowanego osła przez środek starego miasta. A zwierzęta te często ładowane są do granic możliwości – skrzynkami coca-coli, butlami z gazem lub torbami należącymi do leniwych turystów. Jeśli więc usłyszycie „balak!”, to naprawdę powinniście wziąć nogi za pas. Bo osioł sam się nie zatrzyma, a uliczki w medynach są wyjątkowo wąskie.
Marokańczycy nie mają wiele. Biedę tam zauważycie codziennie, na każdym kroku. Stare, znoszone ubrania i zdewastowane rowery w ciągłym użyciu to norma. Brudne dzieciaki przy drodze i dziesiątki żebraków też już przestają z czasem dziwić. Trzeba jednak zaznaczyć, że nie jest to spowodowane jedynie zubożeniem społeczeństwa, ale często również lenistwem. Ludzie w Maroku zazwyczaj pracują wytrwale od rana do nocy, ale zdarzają się też tacy, którzy chętniej przesiadują lub przesypiają cały dzień na ziemi i proszą o kilka drobniaków. I wiecie co? Dostaną je. Ze względu na to, że jałmużna stanowi jeden z pięciu filarów islamu, a większa część mieszkańców Maroka to ludzie głęboko wierzący.
C: oszustwo i targowanie (cygaństwo i cychtowanie)
Trzeba powiedzieć sobie jasno: napotkacie na swojej drodze wielu przyjaznych, pomocnych i dobrych Marokańczyków, ale z naszego miesięcznego doświadczenia możemy stwierdzić, że raczej nie zdarzy się to w żadnej z medyn. O tym, że w arabskich krajach o każdą cenę trzeba się targować, wiedzieliśmy od dawna i byliśmy na to przygotowani, bo taka jest już natura mieszkańców. Jednak różnorodne oszustwa, to już często wynik chciwości i poszukiwania sposobu na wydarcie ostatniego dirhama z kieszeni turysty-skarbonki. Trzeba więc uważać, bo sposobów na wyciągnięcie od nasy kasy znają tam wiele. Na szczęście dotyczy to przede wszystkim centrów starych miast. Im dalej od nich, tym ludzie uczciwsi, a zakupy przyjemniejsze (ale też nie tak ekscytujące).
D: dirhamy, daktyle i dżelabije
W Maroku płaci się dirhamami. Póki co wystarczy, że zapamiętacie, że 1MAD to około 0.4PLN. A i że owej waluty nie wolno wywozić za granicę (a więc pieniądze wymienić można dopiero po przyjeździe)! Za to na miejscu można kupić za nie wszystko, na przykład pełne torby daktyli. My w czasie ostatniego wyjazdu zjedliśmy ich więcej, niż wcześniej przez całe życie. Kalorii mnóstwo, ale smak nie do opisania.
Dżelabija to tradycyjna szata, ubierana zarówno przez kobiety, jak i przez mężczyzn. Sięga do samej ziemi i ma długie rękawy, aby skutecznie chronić przed promieniami słonecznymi. My błędnie nazywamy ten strój „dżelabą”, odkąd jeden z Marokańczyków udzielił nam szybkiej (i jak się później okazało – błędnej) lekcji dotyczącej marokańskich strojów. Do dżelaby brakuje nam podobno kaptura. Swoją drogą, jeśli znajdziecie gdzieś dokładny opis czym jest dżelabija, czym dżelaba, a czym kaftan, to koniecznie nam podrzućcie. 😉
E: Eid al-Adha
Znaleźliśmy nazwę Eid al-Adha i tego będziemy się tutaj trzymać (bo nie wpadliśmy na nic innego na literę „E”), ale w internecie znajdziecie też takie określenia jak Id al-Adha, Ejd-e Ghorban, Kurban Bayram abo عيد الأضحى i każde z nich oznaczać będzie dokładnie to samo. Największe muzułmańskie święto – Święto Ofiarowania. Wspomina się przy tej okazji Abrahama, który był tak oddany Bogu, że gotów był złożyć w ofierze swojego syna. Na pamiątkę tego wydarzenia, ojciec w każdej muzułmańskiej rodzinie powinien złożyć w ofierze owcę, barana, wielbłąda lub krowę. Następnie podzielić mięso zwierzęcia na trzy części: 1/3 oddać krewnym, 1/3 potrzebującym, a przy pozostałej 1/3 świętować w domu rodzinnym.
Wszystko fajnie, tylko my nie byliśmy na to przygotowanie… Sklepy pozamykane, wszelkie stoiska puste, autobusy i pociągi nie kursują. Akurat w dniu, na który zaplanowaliśmy sobie Szafszawan. Uprzedzając pytania – nie, nie byliśmy tam w końcu. Obiad w dniu Eid al-Adha zjedliśmy w McDonald’sie, a resztę dnia spędziliśmy przechadzając się po „nowym mieście” Fezu. I tyż było fajnie. 🙂 A jeśli ktoś z Was nie wie czym jest Chefchaouen, to zobaczyć to piękne niebieskie miasto może na blogach Adamant Wanderer i Świat Według Rostków. Sprawdźcie!
Warto dodać, że pobyt w arabskim kraju w czasie Eid al-Adha wymaga też sporych pokładów siły i wytrzymałości. Bo zdarte skóry leżące wzdłuż dróg, poobcinane głowy, krew oraz przenikliwy swąd narastający za każdym kolejnym rogiem to w tym okresie norma.
F: Francja i jedzenie (ŚL: Francyjo i futer)
Historia Maroka jest ściśle związana z Francją. Przez 44 lata afrykański kraj był protektoratem europejskiego mocarstwa. W czasie podróży po Maroku zauważyć można to na każdym kroku. Wielu ludzi mówi tam po francusku, język ten nauczany jest też w szkołach. Niejeden pamięta jeszcze czasy sprzed roku 1956, a więc sprzed odzyskania niepodległości. Dlatego nie dziwi fakt, iż wciąż przy ulicach widnieją tabliczki czy drogowskazy właśnie po francusku.
Marokańskie jedzenie to na pewno jeden z głównych powodów, dla których warto wybrać się w podróż do północnoafrykańśkiego państwa. Nie znajdziecie tam reklam produktów „BIO”, bo tamtejsza ludność nie zna potraw innych, niż te naturalne.* Nigdzie nie pojawi się informacja „świeże”, bo na jedzeniu nieświeżym od razu rozgościłyby się muchy i nikt by za nie nie zapłacił. W zasadzie, to często w Maroku mieliśmy okazję zjeść coś, co jeszcze kilka minut wcześniej biegało po drodze. Dosłownie. Raz zauważyliśmy nawet gościa, który idąc przez miasto oferował okolicznym rzeźnikom swoje zwierzęta. Przez co najmniej 20 minut niósł dwie kury w jednej i trzy króliki w drugiej ręce.
*Okej, to zdanie jest nieco przesadzone, bo w marokańskim Auchan kupicie i Snickersa, i Kubusia, i Petitki Lubisie, ale mamy tutaj na myśli takie „normalne” jedzenie. Na obiad czy kolację. Łapiecie co chcemy przekazać, no nie?
G: grand taxi i przyprawy (ŚL: grand taxi i gewyrce)
Taxi w Maroku to nie jest usługa taka, jaką my znamy. Do takiej „naszej” można porównać jedynie petit taxi. Małe taksówki, które wożą ludzi tylko w obrębie danego miasta i które w każdym z miast mają inny kolor. Zwykle kursują na tej zasadzie samochody typu fiat uno, w których podróżować może kierowca oraz maksymalnie trzech pasażerów, nigdy więcej! W petitce zainstalowany jest licznik, ale żaden z szoferów go nie używa gdy ma okazję przewieźć turystę-naiwniaka. W internecie natraficie na info, aby zawsze prosić o włączenie urządzenia, ale przekonaliśmy się wielokrotnie, że nie ma co na to liczyć. Wszystko, co możecie ugrać w tej kwestii, to zbić cenę do tej „dla Marokańczyków”. Pewnego dnia postanowiliśmy, że nie wsiądziemy do żadnej taksówki tak długo, aż któryś z kierowców nie włączy licznika. Odpuściliśmy po trzech godzinach czekania.
A, ale jesteśmy przecież przy literce „G”! Grand taxi to jedna z największych atrakcji Maroka, serio! Kursują tylko między miastami, nawet na kilkaset kilometrów. Należy postrzegać je raczej jako swego rodzaju PKSy, a nie jak znane nam taksówki. Najczęściej są to mercedesy, 20/30-letnie, z przebiegiem liczonym w milionach. Jak to możliwe, że jeszcze jeżdżą? Podobno to zasługa ciepłego i suchego klimatu, który sprawia, że auta są niewrażliwe na usterki. A i co jest w tej całej grand taxi najciekawsze to to, że jeździ się nią w… siedem osób (czwórka z tyłu, kierowca plus dwójka z przodu). Nasz rekord? Taksiarz, nasza szóstka, sześć plecaków i… 20 kilogramów cebuli w bagażniku.
Przyprawy to coś, co pewnie wielu z Was się z Marokiem kojarzy. Kmin, pieprz, cynamon i mnóstwo innych. Każda z nich pachnie i smakuje zupełnie inaczej niż te, które znajdziemy w naszych supermarketach. A w dodatku w Afryce zapłacimy za nie połowę ceny. Nie przywieźć ze sobą chociażby małego woreczka, to grzech!
H: higiena, henna i hammam
Porozrzucane byle gdzie opakowania, kawałki jedzenia pod nogami, brak jakichkolwiek rękawiczek czy fartuchów w knajpach, zmywanie talerzy i sztućców na zasadzie przepłukania zimną wodą – to i wiele innych spraw przestanie Was dziwić po wizycie w Maroku. My, Europejczycy, przeginamy z tą całą „higieną” w drugą stronę – nie dziwi nas już siedemnastoetapowa instrukcja mycia rąk czy kolejne absurdalne zapiski w zasadach BHP – więc na początku podróży po Afryce dla każdego z nas tamtejze zwyczaje były szokujące. Jednak z czasem człowiek dochodzi do wniosku, że ci Marokańczycy to nie są wcale tacy głupi i że najlepszy dla wszystkich byłby taki złoty środek – funkcjonowanie z głową, w czystości, ale bez oderwania od rzeczywistości.
Henna to substancja bardzo popularna w arabskiej kulturze. Używa się jej do farbowania dłoni i stóp (szczególnie jeżeli kobieta zobowiązała się do całkowitego zakrycia ciała w miejscach publicznych), a także do włosów i brwi. Tatuaże z henny to hit wśród turystek, które chętnie decydują się na przyozdobienie swojego ciała na kilka tygodni. Marokańskie „bizneswomen” również pokochały hennę, ponieważ pozwala ona zedrzeć pokaźne kwoty z przyjezdnych. Rada: czarna henna dłużej trzyma się na skórze i ładniej się prezentuje, ale może uczulać; w przypadku skóry wrażliwej lepiej poszukać tej naturalnej, brązowej.
Hammam to tradycyjna parowa łaźnia, w której Marokańczycy odpoczywają podczas męczącego dnia. Przychodzą tam również dlatego, że islam nakazuje im dokładne mycie i dbanie o ciało, a nie każdy mieszkaniec tego afrykańśkiego kraju dysponuje w domu wszystkim co potrzebne do zapewnienia sobie czystości. My zawaliliśmy sprawę i do hammamu ostatecznie nie poszliśmy. A szkoda, bo podobno można zaczerpnąć wiedzy na temat pielęgnacji skóry, niedostępnej nigdzie indziej.
I: islam
Jeśli myślicie, że możecie być ksenofobami, to Maroko nie jest dla Was. Bo to kraj muzułmański w pełnym tego słowa znaczeniu. Więc jeśli ktoś miewa problemy z akceptacją religii innych, niż swoja własna, to lepiej będzie, jeśli obierze inny cel podróży. Marokańczycy modlą się pięć razy dziennie, bez względu na to, co aktualnie robią i gdzie się znajdują. Nie jedzą wieprzowiny i (w większości) nie piją alkoholu. Mają swoje meczety, do których „niewierni” wejść nie mogą. Mają swoje Eid al-Adha oraz inne święta i tradycje. To wszystko to coś innego, nowego i ciekawego. Dla jednych piękne, dla innych irytujące. Dlatego nad wycieczką do Maroka trzeba się dobrze zastanowić. Bo w czasie wyjazdu to my jesteśmy u nich, a nie odwrotnie.
J: języki
Marokańczycy mają pewien dar. Talent do języków taki, jakim nie cechuje się chyba żadna inna nacja na świecie. Spotkaliśmy tam wiele osób, które posługiwały się pięcioma lub siedmioma językami. Dzieci mówią perfekcyjnym angielskim („I’ll help you, my friend” brzmi dokładnie jak z ust Amerykanina). Na Jemaa El Fna naganiacze wiedzieli już kilka minut przed naszym przybyciem, z którego państwa jesteśmy. Śląska jeszcze nie kojarzą, ale jak tylko chwilę nam się przysłuchali, to zaczynali swój wyćwiczony tekst (choć zdarzało się im pomylić): „Polska? Lewandowski, Lewandowski! Dzień dobry. Mamy dobra herbata, nie ma sraczka! Za darmo! Magda Gessler mówi: u nas najlepsze jedzenie. Makłowicz gotuje tu. Herbata za darmo! Dobra zupa. Sraczka za darmo!”.
K: kasby i koty + ser (ŚL: kasby i kociki + kyjza)
Kasba to ufortyfikowana osada lub dzielnica zamieszkana przez muzułmanów. Najpiękniejszą kasbą, jaką mieliśmy szczęście zobaczyć, było Aït-Ben-Haddou nieopodal Warzazatu. Wspaniałe miejsce, w którym kręcono filmy takie jak Gladiator, Aleksander czy Gra o Tron.
Kotów jest w Maroku peeełno. Jednak nie napiszemy o nich nic więcej niż to, że są chudsze niż te Europejskie i że ludzie w internecie uwielbiają koty, więc zawsze warto dorzucić jakiegoś do posta. 😉
Zdjęcie serka to taki bonus. Nazwa nas urzekła.
L: Legzira
Narafiliście może gdzieś na informację o łukach w Legzirze? Są one wspaniałym przykładem na to, jak wybitną artystką jest natura. My mieliśmy okazję zobaczyć te cuda dokładnie dwa tygodnie przed tym, jak jeden z łuków się zawalił… (To nie przez nas, serio!)
Dopisalibyście coś do powyższych punktów? Dajcie znać! A już niedługo druga część – Maroko od M do Z! 🙂