Jestem Ślązakiem, więc jest mi w życiu łatwiej

przez Mateusz Sebastian
Rybnik, Śląsk - bele kaj, blog podróżniczy po śląsku

Utarło się, gdzieś w sferze publicznej, w internecie, pomiędzy ścianami śląskich domów, że bycie Ślązakiem jest trudne. Że to taka współczesna forma męczeństwa. Jesteśmy mniejszością, nie taką w końcu małą, a jednak nieuznawaną, marginalizowaną. Gdzieś tam pojawiają się pojedyncze impulsy, wyróżnienia: „narodowość śląska” w spisie powszechnym, śląska wersja Facebooka czy oprogramowanie Samsunga w ślōnskij godce. Ale nam i tak wciąż jest mało, bo oczekiwania i poczucie własnej wartości mamy zawieszone o wiele wyżej, niż sięgają nasze hałdy. Więc wspominamy na każdym kroku, że oficjalnie nasz język to tylko etnolekt, że nikt nas nie słucha, że brak śląskiej matury, że tak w ogóle to jedynym wyjściem autonomia.

I mając to wszystko wokół siebie, będąc w samym środku śląskich spraw, ale jednocześnie wiele podróżując i poznając ludzi z całego świata, stwierdzam z pełną świadomością i stanowczością – jest mi w życiu łatwiej, bo jestem Ślązakiem. I mam ku temu trzy konkretne powody.

Powód 1: „Hanys” – znaczy pracowity

Dyć weź przeciepej ōmie tyn wōngiel do pywnicy, dyć tego tam wiela niy ma„. Raz i drugi słyszeliśmy to zdanie w czasie wakacyjnego odpoczynku na wsi ja i mój kuzyn. Dwie łopaty, uchylone okienko do piwnicy, tona węgla i przedpołudnie dwóch nadaktywnych chłopaków zorganizowane. Dwóch trzynastolatków.

To było dla nas zupełnie normalne, bo każdy chciał pomóc. Skosić trawnik, nosić ciężary. Być jak wzór i autorytet. Być jak tata. Tak, praca była symbolem dorosłości. Na Śląsku praca pojawia się na trzecim miejscu, zaraz za Bogiem i rodziną. Dla wielu to trudne do pojęcia, ale u nas tylko niedziela była od zawsze przeznaczona na odpoczynek. Nic nie robić w tygodniu? Gańba.

Mając szesnaście lat, poszedłem do prawdziwej, pełnoetatowej pracy po raz pierwszy. Osiem godzin dziennie, start o szóstej. Zadanie? Czyszczenie klatek, które jeszcze kilka godzin wcześniej były domem dla dziesiątek tysięcy kur. Warunki? Smród, który już na zawsze pozostanie w mojej pamięci, a którego jednocześnie nie jestem w stanie opisać słowami. Wyposażenie? Druciana szczotka, rękawice, zmiotka. Najlepsza szkoła zawodowego życia, jaką kiedykolwiek dostałem. Dziś nie do pomyślenia, bo dzieci pakuje się w kokony z przeróżnych marek i sadza przed komputerami i tabletami, które „się im należą”. Chłopcy i dziewczynki siedzą, leżą, klikają, wykonują to minimum egzystencjalne w realnym świecie, a potem dorastają, kończą szkołę i częściej niż radość czują frustrację, bo „już im się nie należy”. Tylko kilka mocniejszych jednostek potrafi coś jeszcze wywalczyć i wyszarpać, reszta bierze co jest, dla świętego spokoju.

Po co to piszę? Ponieważ jestem przekonany, że to, że pewnego sierpniowego dnia, na manhattańskim dachu, po kilku godzinach taszczenia po schodach rolek papy w ramach „dnia próbnego”, z sześciu chętnych zostało dwóch – zaprawiony zawodnik MMA i ja – było w dużej mierze spowodowane wpojonym mi za dziecka archetypem pracy. A ten manhattański dach, jak się później okazało, pozwolił mi spełnić wiele planów i marzeń.

Powód 2: „po śląsku” – znaczy dwujęzycznie

Wszyscy znamy takiego dzieciaka, który od małego mówi płynnie w dwóch lub trzech językach. Rodzice z Polski, ale na stałe w Niemczach, więc uczą malucha zarówno „jestem głodny„, jak i „ich habe Hunger„. Facet z Bytomia i dziewczyna z Saragossy, poznają się na Erasmusie, miłość kwitnie. Potomek Franciszek – czy raczej Francisco? – wita więc babcię od progu wołając „¿Cómo estás, abuela?”.

Wielu z nas, świadomie lub nieświadomie, zazdrości takim dzieciakom. Nastolatkom, którzy kończą szkołę średnią i przy odrobinie włożonej pracy posługują się płynnie czterema językami. Ale czy z nami – Ślązakami – jest inaczej? Wcale nie.

Chýba mi tu dvere” mówi do mnie kilka tygodni temu słowacka kierowniczka. „Gib mir die Dichtung!” wołał na początku monachijskiej przygody niemiecki znajomy. Zrozumiałem oboje. Nie dlatego, że mam talent do języków, że mówię płynnie po słowacku, a po niemiecku zapamiętuję od razu takie słowa jak „uszczelka”. To ta ślōnsko godka. Nasz niemiecko-czesko-polski miks, który poznałem za młodu, a który teraz procentuje jakby bardziej.

Przez sześć lat uczyłem się niemieckiego w szkole. Kilka lat później przyjechałem do Monachium, zamieszkałem z parą starszych, przemiłych Bawarczyków. Starali się jak mogli – mówili do mnie czystym, wyraźnym niemieckim, pilnując konstrukcji i końcówek. A równie dobrze mogli mówić po węgiersku. Okazało się bowiem, że w mojej głowie pustka.

Miesiąc później, przy przepysznym Leberkäse i Augustinerze, dyskutowaliśmy już o tym, czy węgiel brunatny jest Niemcom potrzebny. Nauka języka w miesiąc? Nie ma mowy. Chyba, że miało się podstawy – i te szkolne, i te śląskie. Bo nagle okazało się, że nie tylko połowa używanych na co dzień słów w domu śląskim i bawarskim jest taka sama, ale bliźniacze są i konstrukcje. To naprawdę otwiera umysł i wiele ułatwia. Świadomość tych podobieństw pomogła mi w nauce języka jak nic innego wcześniej. Od tamtej pory zdarza mi się nawet po niemiecku zażartować. A możecie wierzyć, że na dłuższą metę taka swoboda jest warta każdych pieniędzy.

Powód 3: „narodowościowo skomplikowany” – znaczy łączy ludzi

Pracowałem dotychczas – szybko licząc – z osobami o szesnastu różnych narodowościach. Uwierzcie mi na słowo – nie ma nikogo, kto byłby w stanie na dłuższą metę dogadać się ze wszystkimi. (No chyba, że ktoś jest jak chorągiewka na wietrze i zmienia poglądy i przekonania w zależności od współrozmówcy, ale od takich ludzi lepiej trzymać się z daleka). Ale można dostrzec między ludźmi wspólne cechy charakteru i elementy wychowania, które są w pewnym sensie zależne od narodowości i automatycznie łączą ludzi transgranicznie wedle pewnego schematu (Julia powie pewnie, że znów filozofuję, a to po prostu kwestia genów…).

Dogadać się językowo w międzynarodowym towarzystwie – do ogarnięcia bez większych problemów. Dogadać się mentalnie w międzynarodowym towarzystwie – potężna trudność dla większości.

My mamy to szczęście, że nasze pochodzenie jest tak niejednorodne i skomplikowane. Śląscy, niemieccy i polscy przodkowie sprawiają, że Ślązak mentalnie jest gdzieś pomiędzy granicami. Wiadomo, że każdy człowiek jest inny, że kształtuje go życie, że nie ma dwóch takich samych jednostek, że wszyscy jesteśmy sumą swoich doświadczeń. Ale jako Ślązacy mamy łatwiej już na starcie. Plasujemy się gdzieś między tym wschodnioeuropejskim ciepłem, szczerością i otwartością, a nieco wyrachowanym zachodnim dążeniem do porządku, ładu i stosowaniu się do zasad.

Rosjanin z Niemcem nie będzie dobrze współpracował. Może przez jeden lub dwa dni tak, może zdarzają się wyjątki. Ale generalnie, na dłuższą metę, jest to niesamowicie trudne, ponieważ wpojone im za młodu pojęcia mają totalnie różne definicje. To trochę jakby dodawać metry do kilogramów. A jak jest z nami? Może nieco naiwnie i zbyt subiektywnie, ale jak dla mnie Ślązacy dogadują się na obczyźnie fantastycznie – rozumieją i praktyczne podejście Austriaka, i to nieco bardziej romantyczne Gruzina. Mają znajomych zarówno wśród Szwajcarów, jak i Węgrów. Radzą sobie wśród ludzi. I to coraz lepiej.


Skomenuj ten post na FB. Komentowanie, lajkowanie i udostępnianie jest fajne! 😉

Inne interesujące teksty:

Ta strona używa ciasteczek oraz zewnętrznych skryptów dla lepszego dostosowania treści do użytkownika. W Polityce Prywatności znajdziesz informacje o tym, jakie ciasteczka i skrypty są używane, oraz jaki wpływ mają na twoją wizytę na stronie. W każdej chwili możesz zmienić swoje ustawienia. Nie wpłynie to na twoją wizytę na stronie. OK Polityka Prywatności